wtorek, 1 grudnia 2015

Kalendarz

Jednym z obowiązkowych punktów edukacji w przedszkolu jest czas. To znaczy, że dziecko ma rozumieć podstawowe pojęcia ( wczoraj, dziś, jutro), odczytywać godzinę na zegarze, no i znać dni tygodnia, miesiące, pory roku.

Zegar poznawaliśmy między innymi przy okazji układania planu dnia. Ale także w codziennym życiu tłumaczę, że jedziemy gdzieś za godzinę, to będzie na zegarze tak i tak.

Dni tygodnia są bardziej abstrakcyjne. Starałam się wyjaśnić różnicę w dniach w zależności od zajęć, na które chłopaki chodzą itd. Z racji, że troszkę grywam na gitarze, wykorzystałam znaną ( lub nie;) ) piosenkę z repertuaru Tata Śpiewa, ale wymyśliłam własne słowa (np. A w niedzielę spotykamy się w kościele). Tak czy owak sama piosenka jest fajna, więc wrzucam:

Poszło łatwo. Trudniej z miesiącami. Ale wykorzystaliśmy pomysł jednej blogującej mamy tworząc nasz własny kalendarz na rzepy i wszystko stało się jaśniejsze.

Wydawało mi się, że te miesiąc tłumaczę chaotycznie. Ale jak zebrałam to razem, że mamy dzień miesiąca, że miesiące mogą mieć 30 albo 31 dni ( nie wspominałam o litym...) i to są te daty na naszym klasycznym kalendarzu itd. i Maks pojął. Aż mnie zaskoczył. Szymon ( 3 latka) najchętniej zmienia pogodę. Urozmaiciłam naszą planszę o pogodę i termometr. Oczywiście rzepy królują. Jak dokopię się do bloga, gdzie mama udostępniła gotowe arkusze do wydrukowania, to dodam tu informację. Awaria komputera zniszczyła nieco moje zasoby, a szukając aktualnie wyskakują mi tylko kalendarze adwentowe :)

wtorek, 10 listopada 2015

Pisanie - szorstkie litery, literki na rzepy

Choć nadal króluje u nas liczenie i matematyka w różnych odsłonach, nie możemy zaniedbywać poznawania sztuki pisania. Według Marii Montessorii ważna dla dziecka jest umiejętność wyrażania siebie właśnie poprzez pisanie. Nie we wszystkim dokładnie kierujemy się jej zasadami, jest ona dla nas inspiracją. Maksymilian najpierw nauczył się czytać, bo taką miał potrzebę. Natomiast od jakiegoś czasu coraz chętniej chciał coś wyrazić. Rysował obrazek i prosił, żebym opatrzyła go podpisem, instrukcją. Choć ćwiczymy naukę pisania, idzie mu to raczej opornie. Postanowiliśmy wreszcie zabrać się do stworzenia pomocy edukacyjnych właśnie typowo montessoriańskich, ale także inspirowanych pomysłami innych mam blogujących. 

Szorstkie litery wykonaliśmy z płyty pilśniowej, malowanej farbami czerwoną dla samogłosek i niebieską dla spółgłosek. Następnie z papieru ściernego wycinałam literki (wcześniej wydrukowałam sobie szablony z bloga dzieciakiwdomu.pl)






Mam nadzieję, że dzięki tym wysiłkom nasi synowie nie będą pisali jak ich tata :)

Szorstkie litery są typowo do zabawy, poznawania, układania. Robiliśmy je już raczej z myślą o młodszych chłopcach, bo nasz 5-latek już nie zajmie się samym tylko dotykaniem. Wykonanie liter do układania mnie przeraża( takich jak tutaj), dlatego ułatwiliśmy sobie NIECO sprawę. Wydrukowałam wszystkie litery alfabetu skopiowane do arkusza z wikipedii :). Następnie je zalaminowałam i wycięłam. Takie litery nie nadawały się jednak do układania słów, gdyż były za śliskie i nieustannie się przesuwały. Lepszym pomysłem byłoby wydrukowac je na bloku technicznym. Ale myślimy o tym, żeby zostały one także dla młodszego rodzeństwa, więc chcieliśmy, aby były trwalsze. Koniec końców kupiliśmy dłuuugą rzepę i mozolnie przyklejałam w wolnej chwili kawałeczki do literek. Mąż natomiast wykonał "rzepową kartkę". Efekty poniżej.




Maksymilian jeszcze nie rozumie, że nie używa się dużych liter w środku wyrazu itp. Jednak myślę, że najpierw niech nacieszy się faktem samego przekazywania informacji, a potem spokojnie będziemy pracować nad zasadami i logiką. Teraz pozostaje mi jeszcze zmotywować go do ćwiczenia ręki, gdyż prawdziwym celem jest pisanie samodzielne.

czwartek, 5 listopada 2015

MIŁOŚĆ

      W naszym kraju jesteśmy już rodziną wielodzietną. Mamy trójkę dzieci i kartę dużej rodziny. Już na porodówce usłyszałam kilkakrotnie w związku z faktem, że miałam trzecie cesarskie cięcie od kilku (!) położnych: to już chyba ostatnie? Później jeszcze na USG bioderek wysłuchałam monologu o niebezpieczeństwie związanym z cesarką..., w rodzinie... Wszyscy są mądrzejsi od lekarzy ginekologów, którzy zapewniali mnie, że spokojnie mogę myśleć o większej gromadce. Słyszę nieraz także słowa wyrażające podziw i to mnie martwi... Podziw za 3 dzieci? Troje??????? Nie , nie, nie mam przed trójką jedynki. Nie 13, a 3... Jakbym była jakąś kosmitką. "Macie fajnie, stać was". Mówią tak do mnie ludzie, którzy pracują tam gdzie mój mąż i nie mają kredytów. Tak stać nas. I was też stać. Czego się ludzie boicie? Miłości?
       Wiele razy w życiu zastanawiałam się, jaki jest ten Bóg. Ileż to razy nie mogłam pojąć połączenia sprawiedliwości i miłosierdzia. Nieustannego wybaczania naszych grzechów i kochania mimo wszystko. Jakie to wszystko staje się jasne w rodzinie. Kocham, więc wymagam. Kocham mimo wszystko, bezwarunkowo, choć czasem ukrywam swą czułość ( np. w nieposłuszeństwie). Wybaczam nieustannie te same przewinienia. Pozwalam się skaleczyć, poczuć smak porażki i zwycięstwa. Jasno przekazuję wartość spraw materialnych. Wymagam miłości wobec rodziny i akceptacji wobec słabości drugiego człowieka. Proszę o pomoc, każę po sobie sprzątać. Tak zwyczajnie, z miłości. Na ile potrafię chcę wychować dzieci do świętości. Taki jest nasz cel i o to proszę Boga w każdej modlitwie. Czyż Bóg nie jest właśnie takim rodzicem? Wybacza i wcale się już nie gniewa. Sprawiedliwie osądza, ale zawsze ma otwarte ramiona do przytulenia. Tak, Bóg kocha każdego człowieka jak my kochamy swoje dzieci. KAŻDEGO. Nawet tego zbuntowanego, który żyje Jemu na przekór. Bo czy my przestaniemy kochać nasze dziecko, gdy się zbuntuje przeciwko nam? Będziemy na nie źli, ale nasza miłość nigdy się nie skończy. To jakże Bóg mógłby się odwrócić od swojego dziecięcia?! Rodzina, to podstawowa komórka budująca społeczeństwo. Rodzina pełna miłości  i wiary to rodzina odbijająca jak w lustrze Bożą miłość ku nam. Dlatego tak bardzo rodzinę atakują, próbują zniszczyć. Szatan nienawidzi szczęśliwych rodzin i kieruje ku nim całą swoją złość. Ale my musimy oślepić go niczym bazyliszka. Warunek jest tylko jeden. Aby w naszym lustrze odbijała się nie nasz blask, ale Światło Boga.
       Ludzie patrzą na nas i widzą, jak ciężko ogarnąć nam trzech chłopaków podczas mszy, że czasem na ulicy mój zbuntowany trzylatek zrobi awanturę, że jestem uwiązana karmieniem piersią. Ja patrzę na swoją rodzinę i widzę przybiegające co rano małe stópki wkradające się pod kołdrę. Ja widzę setki pocałunków dziennie i nieustanne " Mamo, kocham cię". Widzę błysk w oczach syna, który uwielbia lekcje pływania. Lubię radość wspólnych gier. Lubie śmiech łaskotanego niemowlaka i braci, którzy próbują go rozśmieszyć. Uwielbiam podsłuchiwać ich poważne rozmowy i patrzeć jak sobie pomagają. I jak szaleją za swoim tatą. Za swoim bohaterem.





    






środa, 4 listopada 2015

Matematyka przyjemnością!

      Nasz najstarszy syn nauczył się liczyć przez bajki i piosenki do 10. Czasem coś z nim podłapaliśmy, poprawialiśmy. Lubił liczyć przedmioty, zjadane kawałki owoców, wrzucane do garnka ziemniaki. Następnie zaczął mnie pytać: a co jest po 11?, a potem...? itd. Naprawdę jest dla mnie świetnym dowodem na teorię Marii Montessori, która wykazuje, że dziecko ma swoje fazy. Maksymilian zdecydowanie miał fazę na matmę, my ją postanowiliśmy pielęgnować. Tak nauczył się liczyć do 100. Bez pisania, pokazywania, ćwiczenia. On pytał, a my nie olewaliśmy jego pytań, tylko spokojnie odpowiadaliśmy. Czasem wymagało to od nas wysiłku kosmicznego, gdy chcieliśmy spokojnie zobaczyć film ten jeden raz w tygodniu, a jego bardzo nurtowało co jest po 39,49,59 itd. I miałam ochotę powiedzieć, że teraz mamy czas dla siebie, ale w głębi czułam, że to jest ważny moment. Ma zacięcie typowo męskie do klocków, maszyn, naprawiania, projektowania i do matematyki właśnie.  Dlatego postanowiliśmy wykorzystać montessoriańskie pomoce naukowe. A że nasz budżet jest jaki jest, to wykorzystaliśmy materiały, które były w domu.
 Tablica setki to tablica10x10 i 100 liczb do układania. My zrobiliśmy ją z płyty meblowej (resztki z szafy:) ), w której mąż wyżłobił otwory na nakrętki po wodzie mineralnej. Nawet nie nasze, bo my pijemy kranówę:) Na nakrętkach zapisałam liczby od 1 do 100. Początkowo zastanawiałam się, jakim cudem to ma być zabawa? Zawsze jedno a to samo... ALE to działa relaksująco! Sama lubię je sobie powkładać. A dziecko  bawiąc się z liczbami układa je sobie, oswaja i dotyka!




 

środa, 21 października 2015

Kryzys

         Mój brak wpisów wynikał z braku dostępu do internetu. XXI wiek nie oznacza, że 15km od miasta można spokojnie złapać zasięg. Do tego historia na miarę zwycięstwa w konkursie na największą pierdołę roku, czyli jak rozwaliłam router. Ale nie grzebałabym w nim, gdyby był zasięg, ot co!
          Ale do tematu.
        Zajmowanie się dziećmi 24h/dobę, pranie, sprzątanie, nauczanie, gotowanie, sprzątanie. Przewijanie, karmienie, gotowanie, pranie, sprzątanie. Musiałam paść na nos. Fizycznie. Pewnego dnia moje biedne dzieci doświadczyły, że ich mama ma ograniczone możliwości. Po prostu starałam się zadowolić wszystkich wokół. Kolejny raz doświadczyłam tego o czym tu pisałam. Moim zdaniem nie da się być idealną matką ( ciepłą, cierpliwą, opanowaną, zawsze uśmiechniętą i gotową wysłuchać potrzeb dziecka. Ba, zareagować na nie! ), żoną ( zawsze piękną, uśmiechniętą, elegancką, pomysłową i zawsze pełną entuzjazmu) oraz gospodynią ( pedantyczną, perfekcyjną panią domu i kucharką niczym Ewa W. ).  JA NIE POTRAFIĘ. Jak się tak człowiek nakręca, to albo wybuchnie, albo wyzionie ducha. Ja wybrałam pierwszą opcję. Byłam wredną jedzą cały dzień, aż dotarło do mnie, że ZNÓW popełniłam ten sam błąd. Znów skupiałam się na tym, żeby zadowolić osoby wokół mnie. To mnie nakręca, robię rzeczy wbrew własnej woli i jestem ze sobą skłócona. Potem przeobrażam się w tykającą bombę zegarową. 
          Znaleźć ten złoty środek. Szanować ludzi wokół siebie, ich potrzeby, ale nie zapominając o własnych. Mój sposób to zrobiony setny raz plan dnia. Tym razem z dziećmi. Wyznaczając sobie punkty, dość ogólnikowo, realizuję co trzeba. Nie łapię się na tym, że cały dzień sprzątałam zamiast poświęcić czas dzieciom. Nastraszy syn bardzo lubi i widać potrzebuje takiej harmonii, także mam stróża porządku. Podchodzi do naszej tablicy i czyta. Korzyści są dwie. Interpretacja zegara oraz czytanie. Oto nasz plan:








Oczywiście musiałam się zdystansować do pojęcia estetyki, ozdabiania i kolorowania w pojęciu dzieci, ale dobrze mi to zrobiło. Nie wszystko musi być perfekcyjne. Najważniejsze, że plan ma swoje ważne miejsce w pokoju, w którym pracujemy, jest ogólnodostępny i nawet tata musi się do niego dostosować.


poniedziałek, 21 września 2015

Zdrowy maluch

      Dziś króciutko o zdrowiu najmłodszych. Jak wspominałam, błędem współczesnego podejścia do dzieci jest nadmierna sterylność. Znajoma w pracy opowiadała mi, że jej córka strasznie sterylnie chowała niemowlę. Wyparzała mu smoczek i butelkę przy każdym użyciu, a zatem kilka razy dziennie. Efekt? Kiedy tylko dziecko doszło do etapu wkładania przedmiotów do ust, skończyło się jakimś zakażeniem w jamie ustnej. We wszystkim należy zachować umiar i dostosować dbałość o higienę do wieku dziecka. Kiedy spadł mi smoczek w pierwszym miesiącu życia dziecka, biegałam go umyć pod bieżącą wodą. Aktualnie syn ma niespełna pół roku, wkłada do ust wszystko co napotka na podłodze, więc jak smoczek na nią spadnie, to ewentualnie wytrę go w koszulkę :). Nie mamy w domu zwierząt, więc naprawdę nie mam powodów do niepokoju. Choć ostatnio koleżanka mnie rozbawiła stwierdzając, że gdy po domu chodzi bez okularów to i tak nie widzi sierści swoich kociaków i jak córce cukierek spadnie, to ona tam przyklejonej sierści nie widzi. A czy tam jest to już inna sprawa. I dziecku nic nie dolega.
     Skoro już wracamy do natury, to na całego. Koniecznie karmimy piersią. Jasne, że są sytuacje, że się nie da, ale większość historii, które słyszę to brak pewności siebie i determinacji. Albo chęci. Sama nie karmiłam zbyt długo pierwszego syna, bo dałam się przekonać pokoleniu mam, cioć itp., że syn nie dojada i koniecznie muszę go dokarmić butelką. I potem już mleka było coraz mniej. Żałuję, że nie byłam wtedy wystarczająco pewna siebie i wystarczająco zaopatrzona w wiedzę, która pozwoliłaby mi zapobiec tej sytuacji.  Nie wyobrażam sobie np. wakacji z mlekiem w proszku. Co zrobić na plaży? Zawsze mieć ze sobą wszystko i drżeć, czy nie będzie za zimne? Czy nie zapomnę? Czy nie zbraknie? Uważam, że karmienie piersią jest najwygodniejszą możliwością. To moja opinia. No i najgłupszym argumentem dla mnie jest to, że kobiety nie karmią, bo się boją o swoje piersi. Już to może pisałam, ale zapamiętałam sobie ostatnio dyskusję mojego męża z kolegami. Śmiali się, że sztuczne piersi musiały wymyślić kobiety, bo one wcale nie są ładne. Facetom zdecydowanie bardziej podobają się naturalne piersi, także te po karmieniu są bardziej seksi niż jakiekolwiek sztuczne. Poza tym nie rozumiem dlaczego ewentualne potrzeby seksualne można stawiać ponad zdrowie naszych dzieci.
      Kolejną sprawą, w której działam niestandardowo to wielorazowe pieluchy. Używam takich z wkładami z mikrofibry. Kupiłam pierwszych 10 kiedy pierwszy syn miał chyba z roczek, wcześniej nie miałam możliwości finansowych. Potem jak urodził się Szymon dokupiłam kolejne 10. Teraz korzysta z nich Tomek. Staram się na co dzień używać pieluch do prania ( zdrowsze szczególnie dla chłopców), ale na wyjazdy korzystam z jednorazówek. Wychodzę z założenia, że ma to być dobre także dla mnie. Wielorazówki przemakają, trzeba to powiedzieć wyraźnie. Więc zmieniam je średnio co 2-3h. Czasem częściej, bo widzę, że jest pełna, czasem zmieniam niemal suchą. To mnie cieszy, bo oznacza, że syn już reguluje trzymanie moczu. Piorę 1-2 razy w tygodniu. 
        Tyle mi przyszło do głowy. A tak wygląda zdrowy maluch w naszym wykonaniu :)
       








wtorek, 15 września 2015

Jak żyć zdrowo - mniej chemii

       Jak pisałam wcześniej, staram się żyć zdrowo. Pierwsze zmiany zaczęły się zwyczajnie z powodów zdrowotnych. Źle znosiłam działania środków chemicznych, miałam problemy z zatokami. Apogeum problemów pojawił się na studiach ( zajęcia laboratoryjne z chemii) i wtedy zrozumiałam jakie jest źródło moich nieustannych problemów. Oczywiście nie jest to tak, że z dnia na dzień rzucamy się w ekożycie i problemy się kończą. Wszystko przychodzi powoli, do wielu rzeczy trzeba się przekonać. Najłatwiejsze było zrezygnowanie z rozpylanych środków czyszczących typu Pronto czy do szyb na fali był Mr Muscle. Szmatki z mikrofibry okazały się tak samo skuteczne i teksty jak to te płyny chronią przed osiadaniem się kurzu okazały się totalną bzdurą. Kurz był tak czy siak. Najtrudniejszym etapem była rezygnacja z chemii w łazience. Wszyscy znamy te reklamy przedstawiające obrzydliwe potwory w naszej toalecie. Wydawało mi się, że używanie środków typu Cif czy Domestos ( o zgrozo!) to po prostu dbanie o higienę. To ja się zastanawiam jak to jest, że od kiedy nie używam środków chemicznych do mycia wanny, nie robi mi się charakterystyczny osad? W mojej ubikacji wcale nie śmierdzi, a zlew jak nie jest oblepiony czekoladą albo farbami, to też jakoś się go specjalnie brud nie trzyma. Do wanny i prysznica używam najczęściej płynu z orzechów indyjskich. Można go kupić albo też sobie samemu przyrządzić gotując owe orzechy po prostu. Jeśli chodzi o mycie toalety to chłopaki kłócą się, kto będzie to robił. Ocet z sodą oczyszczoną to dla nich świetna atrakcja. Przy okazji przyzwyczajają się do stałych obowiązków. Zapewne teraz krzyczą przewrażliwione matki, że jak ja mogę dopuścić dziecko do mycia toalety. Tak jak dopuszczam do korzystania z niej i jest zapewne bezpieczniejszy niż wasza wanna wyszorowana cifem, który bardzo trudno spłukać i niemal zawsze ktoś się z nim kąpie. A kogo pierwszego wrzucamy do kąpieli? Na początku trudno się przyzwyczaić, że o tym czy jest czysto nie świadczy zapach kwiatów, sosny czy czegoś jeszcze innego. A jeśli mam ochotę, żeby pachniało, używam olejków eterycznych. Mam też wodny odkurzacz, to sobie czasem wkroplę nieco do zbiornika. Natomiast trzeba uświadomić sobie, że - zgodnie z reklamą!- może pięknie pachnieć i być brudno. Kolejnym argumentem przeciwko środkom chemicznym jest fakt, że zbyt sterylne warunki są dla nas i przede wszystkim dla naszych dzieci niebezpieczne. Naukowcy coraz częściej biją na alarm w tej sprawie, ale chyba są skutecznie zagłuszani przez wielkie chemiczne korporacje. Poprzez brak bieżącego kontaktu z bakteriami ( tak, chlor je wyniszczy, a jak!) nasz układ odpornościowy słabnie. I nie chodzi tutaj o to, żeby mieć brud i smród, ale zdrowe proporcje. No naprawdę wystarczy ten ocet, soda, czy szare mydło. 
     Pranie. Nie używam żadnych płynów do płukania tkanin. Mam swój proszek do prania na bazie szarego mydła, sody oczyszczonej i boraksu. Przynajmniej wiem, co w nim jest. Działa. Kiedyś mąż zakwestionował moje metody prania. że plamy nie schodzą jak w reklamach. Zdenerwowałam się i kupiłam proszek do prania i jakieś tam płyny ( do czarnego i kolorów). Plamy nie schodzą tak samo jak z moim proszkiem, do niektórych po prostu trzeba użyć odplamiacza. Czasem wystarczy moczenie w boraksie. Kupiłam też kiedyś dla porównania Vanish i jakiś typowo chlorowy środek oraz ekologiczny odplamiacz firmy L'abre Vert. I ku mojemu zaskoczeniu, ten eko jest najlepszy. Boraks musi się moczyć i to jego wada, ale też nieźle schodzi. Vanish to jakaś kpina, a ten chlorowy jest nie do zniesienia. Musiałam wietrzyć cały dzień łazienkę. Ogólnie wypróbowałam też kilka produktów ekologicznych, żeby wyrobić sobie opinię. Przyznaję, że sięgam do nich gdy brak mi czasu, gdy skończy się mi jakiś produkt albo gdy pałeczkę sprzątania przejmuje mąż, który nie przepada za zapachem płynu z orzechów. Trzeba przyznać, że jest specyficzny. 
    Kosmetyka ciała to też osobny temat. Media naciągają nas na balsamy, balsamiki itd. Tymczasem każda z nas kupuje masę kosmetyków, których nigdy potem nie używa. Nie mam racji? Jak pisałam tutaj, robię sobie kremy sama w domu. Ale też nie używam ich nadmiernie. Po prostu czasem mam uczucie suchej skóry, to się delikatnie posmaruję. Może to wynika z faktu, że domowe kremy nie uzależniają ? Bo jakoś stosując kremy sklepowe, musiałam je używać codziennie. Moja naturalna warstwa ochronna chyba przestawała być produkowana. Jeśli je odstawiłam, problem męczył mnie kilka dni i mijał. A może moje kremy są treściwsze, bardziej skuteczne? Nie wiem. Nie mam potrzeby smarowania twarzy i ciała codziennie. Zimą lubię balsamować na noc nogi masłem shea. No i balsamuję się, gdy robię większą ilość kremów dla kogoś. Jak dzieci lubią wylizywać miski z ciasta, tak ja lubię wykorzystać moje kremowe odpadki. Muszę przyznać, że ludzie działający w marketach są mistrzami. Kupiłam ostatnio w Biedronce przy kasie balsam do ust! Nie wiem dlaczego?! Mam własne pomadki i błyszczyki. 
      Reasumując, można uniknąć niepotrzebnych środków chemicznych, jeśli tylko czuje się taką potrzebę. A warto iść pod prąd.


Orzechy indyjskie                                                         Rozpuszczanie składników olejowych kremu












Uchodźcy, imigranci

     Postanowiłam wtrącić swoje trzy grosze. Jesteśmy wręcz bombardowani informacjami na temat uchodźców, czy też imigrantów. Z jednej strony przedstawiani są jako uciekający przed bombami poszkodowani ludzie. Z drugiej strony mamy informacje, że 3/4 z nich to młodzi mężczyźni, co chyba kłóci się z tym pierwszym. No i co tu myśleć?
      Ja osobiście boję się islamu. Oni nie są tacy jak my i w przeciwieństwie do nas ich religia nie narzuca im szacunku i miłości do innych wyznań. Przecież jasno deklarują, że jeśli nadejdzie "ten czas" to będą walczyć w imię swojego boga przeciw innowiercom. Rodzinie, sąsiadom. Dla nich jesteśmy grzesznikami. Nawet jeśli na co dzień są uczciwi, dobrzy i przyjaźni. Może za mało wiem, za mało przeczytałam na ich temat? Nie wiem, to co znalazłam nie zachęciło mnie do dalszych poszukiwań. Poza tym wszyscy próbują przedstawić to po swojemu, a prawdę poznali chyba tylko Ci, którzy żyli wśród tych ludzi.
       Z drugiej strony, jestem katoliczką. Moim obowiązkiem jest nieść pomoc potrzebującym. Wręcz czuję taką potrzebę. Jeśli naprawdę są tam rodziny, które uciekają przed wojną, chciałabym im pomóc. Mam niestety sporo wątpliwości, czy oni mojej pomocy chcą.  Może po prostu rozwiążmy ten problem tworząc wielki napis: "Przyjmujemy do Polski chrześcijan, którzy pragną zostać u nas na stałe. Chętnych zapraszamy" i zobaczymy, ilu się zgłosi. Dlaczego chrześcijan? Bo jest ich wystarczająco dużo, żeby UE odczuła naszą pomoc, a my będziemy spać spokojnie. Polacy to kraj chrześcijański i na chrześcijaństwie zbudowany. Tutaj chrześcijanie się będą mogli odnaleźć. 

sobota, 12 września 2015

Jak żyć zdrowo

      Zawsze powtarzam, że nasi rodzice mieli o wiele łatwiejsze zadania przy wychowywaniu nas. Nie mieli tak wielu wyborów, z wielu rzeczy nie zdawali sobie  sprawy. My dzisiaj musimy decydować o wszystkim, nie możemy do żadnej instytucji mieć 100% zaufania. I w ten sposób wśród naszych znajomych pojawiają się coraz skrajniejsze poglądy dotyczące różnych aspektów życia. Jedni w ogóle nie szczepią dzieci, inni przeszli na wegetarianizm, jeszcze inni bardzo restrykcyjnie zmienili dietę eliminując cukry, konserwanty. Każdy w coś się zagłębia, czyta, szuka. Staram się wykorzystywać ich wiedzę i zaangażowanie. Nie we wszystkim zgadzam się z nimi, nie we wszystkim ich naśladuję. Ale czerpię z ich mądrości wprowadzając zmiany w naszym życiu. 
       Zacznę od swojego konika, czyli "wyrzuć chemię z domu". Napisałam kiedyś coś niecoś tutaj. Staram się, aby było to dla mnie stylem życia, a nie wysiłkiem podejmowanym każdego dnia. Jasne, że nie zawsze wszystko uda mi się zrealizować. Po urodzeniu Tomka kupiłam sobie środki czyszczące "eko". Nie są one tak cudowne, jak soda z octem;), ale czasem z braku czasu muszę się nimi poratować (np. szybko wyszorować wc, bo zapowiedzieli się goście i nie mogę czekać aż minie 15 minut po reakcji octu i sody). Jednak staram się mieć zawsze gotowy mój eko proszek, orzechy, naturalne olejki zapachowe, sodę i ocet. Nigdy nie myję łazienki środkami zawierającymi  chlor, a moi goście na pewno potwierdzą, że nie wyglądają odrażająco. I nie śmierdzi. Mogłabym się rozpisywać na ten temat, ale udostępniłam link do bloga, gdzie można znaleźć te informację, więc się nie będę powtarzać. 
        Zdrowe żywienie. Tutaj źródeł mojej wiedzy mam sporo, bo i temat coraz popularniejszy. Mieszkanie na wsi umożliwia mi kupowanie warzyw i czasem mięsa bezpośrednio od rolników, a stałym dostarczycielem witamin dla moich dzieci jest dziadek. Mamy świeżutką marchewkę, ziemniaki, seler, por, przyprawy i owoce. Zrobiłam całkiem sporo zapasów na zimę, a ich największą wadą jest spora zawartość cukru. Jak to w dżemach i kompotach bywa. Nie jestem też niestety na tyle zdeterminowana, żeby wyeliminować z naszej diety całkowicie słodycze, ale staram się i co jakiś czas na nowo postanawiam zaspokajać potrzeby słodkości swoich dzieci czymś zdrowym. Mamy także zasadę zdrowych śniadań, które już tak się zadomowiły u nas, że po powrocie ze szpitala z Tomkiem mój syn zapytał, czy mogę im wreszcie zrobić na śniadanie coś zdrowego, bo tata to tylko te płatki i płatki. Robię im różne kasze, płatki (owsiane, orkiszowe, jęczmienne itp.) z miodem, na gęsto, na mleku ( wrogów mleka informuję, że mleko uwielbiamy i i tak pić będziemy). Obiadów staram się nie przesalać, a zastępować przyprawy świeżymi ziołami. Mam swoje pomysły na podwieczorki i lekkie kolacje. Jasne, że przy tym zdarzają się dni, że wszyscy faceci w domu się buntują przeciwko mnie i serwują na kolację tosty albo robimy pizzę. Co do przepisów i ulubionych blogów, stronek, innym razem napiszę.
           Choroby, szczepionki, leczenie. Główna zasada naszego domu, unikamy wizyty u lekarza jak ognia. Nie biegam z katarkiem do lekarza, żeby przywieźć z poczekalni zapalenie płuc albo biegunkę. Udało nam się znaleźć takiego pediatrę, że antybiotyki przestały niemal funkcjonować w naszej rodzinie. Pani doktor bardzo spokojnie podchodzi do chorób, prędzej zrobi niezbędne badania niż niepotrzebnie nafaszeruje dziecko chemią. Jeżdżę do niej głównie w celach osłuchowych i potwierdzam, że moje metody działają. Moje i jej zarazem. Katar leczymy kąpielami w soli morskiej, inhalacjami solą fizjologiczną, inhalacjami z tymianku i ziela macierzanki. Najczęściej udaje nam się w ten sposób uniknąć kaszlu. Jak się nie uda, to metoda stosowana jest dalej. Zaprzyjaźniliśmy się z witaminą C ( kupiłam 1kg i pijemy rozpuszczoną w wodzie), czosnkiem, cebulą i miodem. Od czasu do czasu serwuję chłopakom tzw. bombę witaminową ( sok z pomarańczy, zblenderowany banan, czy jabłko czy marcheweczka i do tego pół łyżeczki zmielonego siemienia lnianego, pestek z dyni i słonecznika). Myślę, że powinniśmy nasz organizm uczyć, aby sam zwalczał choroby. A nieustanne faszerowanie siebie i dzieci antybiotykami nie da takiego rezultatu.
          Szczegółowo tematy jeszcze omówię osobno.













wtorek, 8 września 2015

Zajęcia dodatkowe

     Każda mama staje przed dylematem, czy posyłać dziecko na dodatkowe zajęcia i jeśli tak, to na jakie? My także w tym roku rozważaliśmy jak to ugryźć. Dobrze, że za przemyślenia wzięliśmy się wcześniej, bo uniknęliśmy podejmowania decyzji spontanicznie, pod wpływem zachęty organizatorów. Byliśmy wczoraj właśnie na dniu otwartym w naszym ośrodku kultury i naprawdę miałam ochotę zapisać siebie i chłopaków na wszystko! :) Szczególnie miałabym ochotę wziąć udział w zajęciach dla kobiet latina sexy dance, widząc jak świetnie tańczyła instruktorka, ale rozsądek podpowiada, że muszę poczekać aż bobas podrośnie. Problem w zajęciach dla mnie polega na tym, że mąż pracuje w systemie zmianowym. Póki co na 3 tygodnie tylko 1 tydzień jest w domu popołudniami. 
    Wybierając zajęcia dla chłopaków patrzyłam na 3 aspekty.

1. Jakie zajęcia są im potrzebne
2. Na jakie zajęcia chcieliby chodzić
3. Na jakie zajęcia ja chcę ich wysłać

Ad.1. Koniecznym dla Maksa uznaliśmy język angielski. Ja nie wiem, jak się zabrać do nauki języka. Tam będzie miał kontakt z poprawną wymową (oby!), a ja będę powtarzała z nim w domu tematy z zajęć. 
Ad.2. Maksymilian chce chodzić na basen. Ja techniki pływania nie znam i w ogóle szczerze mówiąc nie lubię wody. W grę wchodzi tylko nauka w grupie, więc załatwiamy. Niestety problem z nauką pływania stanowi koszt. Miesięcznie wyjdzie nas to ok 200zł. Jest to też najtrudniejsze pod względem logistycznym, bo ja się na basen z trójką dzieci nie wybiorę, żeby Maks się w tym czasie uczył. Jednak dziadkowie zdeklarowali pomoc, więc możemy o zajęciach pomyśleć poważnie.
Szymon chce chodzić na judo. Mamy możliwość uczestniczenia w zajęciach za darmo, więc postaram się skorzystać. Dlaczego nie obaj na jedne zajęcia? Moje nieszczęście polega na tym, że Maks nie lubi przemocy, nie lubi hałasu i już raz odmówił uczestniczenia w lekcjach judo, gdy chodził do prywatnego przedszkola. Szymon boi się wody.
Ad.3.Zajęcia, na które ja chcę ich wysłać i jednocześnie oni chcą chodzić, oczywiście, to zajęcia plastyczno-ruchowe. Coś malują, wycinają, kleją, a potem mają zabawy ruchowe. Na te zajęcia chłopcy będą chodzić razem. Odbywają się one u nas, na wsi, więc zaprowadzę ich w ramach spacerku i mam 1,5h wolnego. Mam zamiar wykorzystać ten czas, np. na uczestnictwo we mszy na 17. :)

Z tymi zajęciami myślę, że ważne jest, abyśmy nie szaleli chcąc, aby nasze dziecko było najlepsze, wybitne i do chwalenia się. A przy okazji ludzie najczęściej rujnują własny budżet. Należy też wziąć pod uwagę nasze możliwości fizyczne. Ja nie deklarowałabym się na tyle zajęć, gdybym chodziła do pracy. Bo nie o to chodzi, żeby cały dzień dziecka nie widzieć, a potem jeszcze go zawozić na jakies lekcje. Bez basenu, judo i zajęć plastycznych każdy sobie w życiu poradzi. A jeśli wasze dzieci chodzą do szkoły, to mają tam język obcy, który najlepiej powtórzyć z mamą i tatą. Och, a najzabawniej jak dziecko postanawia nauczyć angielskiego babcię i dziadka! Nasz synuś postanowił kiedyś dziadków dokształcić, a że języka nie znał, to poruszył własną wyobraźnię i dręczył niczego nie świadomych teściów, dzielnie powtarzających jego językołamacze :)








piątek, 4 września 2015

Uczymy się przez zabawę - zakrętki

    Nauka w domu ma ten plus, że dzieci uczą się kiedy mają ochotę i uczą się przez zabawę. Nie zmuszam ich do siadania przy książkach, kiedy na podwórku świeci słońce albo gdy mają ochotę pobiegać. Zresztą, co ja piszę, my w ogóle nie siadamy przy książkach!
    Do całkiem niezłej zabawy można użyć zakrętek po napojach, które większość z nas i tak zbiera na cele charytatywne. Dzięki temu możemy uaktywnić niedoceniany w szkołach zmysł dotyku. Łatwiej dzieciom zapamiętać tematy, podczas których wykorzystały wszystkie zmysły i gdy brali w zabawie aktywny udział. Dzisiaj moi chłopcy układali cyferki "zakrętkowe". Choć wydawało mi się, że dla starszego syna będzie to już nudne, bawił się świetnie. Natomiast Szymon (3 latka) mógł poćwiczyć skupianie się. Sprawia mu trudność poświęcenie czemuś dłuższej uwagi, a tutaj się postarał.


Później próbowałam wytłumaczyć Szymkowi dodawanie. Szczerze mówiąc to już było dla niego za długo, Maks mu nieustannie podpowiadał i widzę, że jeszcze nie czas na ten poziom matematyki.


Poza walorami naukowymi zabawa pozwoliła chłopakom pracować wspólnie, dzielić się zadaniami, dzielić się zakrętkami;) i pomagać sobie wzajemnie. Nie kłócili się przy tym, aż dziw!

wtorek, 1 września 2015

Edukację czas... kontynuować!

       Decyzja podjęta jakiś czas temu dzisiaj weszła w życie. Uczymy się w domu. Żadnych wypadów do przedszkola póki co nie planujemy. Dopóki mogę sobie pozwolić na nie pracowanie, chcę nacieszyć się swoim macierzyństwem. Choć nasza decyzja wciąż jest dla mnie zaskoczeniem, czuję się z nią dobrze. Ich dzieciństwo już do mnie nie powróci, już nigdy nie będę miała tak wielkiego wpływu na ich charaktery. Ich umysły już nigdy nie będą tak chłonne. 
       Największą wadą edukacji domowej póki co jest dla mnie konieczność tłumaczenia się innym. Nie chodzi mi o osoby, które nie znają tematu i pytają o co chodzi z tym uczeniem w domu. Chodzi o osoby, które uważają, że powinniśmy się tłumaczyć z podjętej decyzji. A ja nie czuję takiej potrzeby i też tego staram się nie robić. Nota bene sama się czasem zastanawiam, co nam strzeliło do głowy! ;) A tak na poważnie pewna mama określiła to mniej więcej tak: Naszym celem jest wychowanie dzieci do świętości. I każdy powinien podjąć taką decyzję, która pozwoli mu to jak najlepiej zrealizować. I my uznaliśmy, że póki co ta droga wydaje nam się najrozsądniejsza. 
       Nawiązując do tytułu posta. Zaczęłam Maksa uczyć...nie, Maks zaczął się domagać uczenia jakiś czas temu. Pytał o liczenie, zaczął rozwiązywać jakieś zadania z matematyki z dziecięcego laptopa, ale chciał coraz więcej i trudniej. Potem miał czas zainteresowania przyrodą w szerokim sensie tego słowa i poczuł potrzebę czytania. Koleżanka poleciła mi książeczki Jagody Cieszyńskiej "Kocham czytać". Kupiliśmy je z okazji dnia dziecka i chłopcy zaczęli je oglądać, powoli czytać. Nasz trzylatek nie wykazuje większego zainteresowania, ale starszyzna już zaczęła składać słowa, czytać proste zdania. Co jest w tym fajnego? Że wygląda to mniej więcej tak. Ja karmię sobie Tomcia, składam parnie, robię obiad, a Maks wpada z książką, bo akurat ma ochotę i sobie czytamy. Kilka głosek czasem. I pewnego dnia Maksymilian siada i czyta. Szczerze mówiąc to się wzruszyłam. I ucieszyłam, że to wyszło tak naturalnie. Z jego własnej chęci poznawania świata, uczenia się. Teraz siada z globusem i czyta nazwy państw. Bo on się właśnie dlatego uczył czytać! Żeby samemu móc poznawać nazwy zwierząt i roślin z albumów, czy państwa, miasta z map i globusa.  Jego celem nie było nauczyć się czytać, ale uczy się go, żeby poznawać to, co go interesuje. Nadal chce zostać wynalazcą :)
        Szymon ( 3 latka) jest zupełnie innym dzieckiem. Żywy, głośny, absorbujący. Liczy już całkiem nieźle, bo Maks go pilnuje, gdy bawią się w chowanego. Jego rysunki stają się coraz łatwiejsze w rozszyfrowaniu, ale wciąż są pełne spontaniczności. Uwielbiam, gdy maluje. A jeśli się czegoś uczy, to przy okazji. Dziś Maks wymieniał dni tygodnia, Szymcio też chciał. Zaproponowałam, żeby za mną powtarzał:
JA: Poniedziałek
Sz: Poniedziałek
Ja: Wtorek
Sz: Wtorek
...
JA: Niedziela
Sz: Niedziela
JA: Świetnie!
Sz: Świetnie.













piątek, 21 sierpnia 2015

Codzienność

      Jak każda mama przeżywam chwile zwątpienia. Bo jestem taka nieogarnięta, bo jestem taka zaniedbana, bo poświęcam dzieciom za mało czasu, bo dom się nie błyszczy i wiele tego jeszcze bym mogła wymienić. Ale na szczęście przychodzi otrzeźwienie. Wtedy uświadamiam sobie w jakim stanie ducha byłam jeszcze 10 miesięcy temu i na usta pcha mi się tylko radosne: DZIĘKUJĘ!!! Chłopcy dają nam tyle radości, miłości i nas koniec końców ostatni czas bardzo do siebie zbliżył. 
     W tych ciężkich chwilach jesiennych zdecydowaliśmy się także, że wyjedziemy w ramach urlopu letniego na rekolekcje 15 dniowe. Dla męża decyzja była trudna, bo to jego urlop, jego wypoczynek. Choć czas ten nie był klasycznym urlopem, jednak były to pięknie przeżyte dni, których owoce będziemy zbierać pewnie jeszcze długo. Nie będę wnikać w tematykę, nie będę pisać świadectwa. Napiszę tylko, że wakacje z Bogiem dają inny odpoczynek. Choć fizycznie nie jest to czas relaksujący, to duchowe wytchnienie wynagradza wszystko po stokroć. A wynagrodzeniem za ten trud dla nas była radość naszych dzieci. Dla nich zachwycający był każdy dzień. 
     Jesteśmy już jednak w domu i czas wrócić do codzienności. Obmyślam teraz edukację dzieci. Maria Montessori zachwyciła mnie swoim podejściem do małolatów. Poniekąd dlatego, że sama często traktuję dzieci jak osoby dorosłe. Widzę z własnego doświadczenia, że o wiele lepiej się dogadujemy, kiedy pozwalam im podejmować decyzje. Ja tylko wyznaczam granice. Inne mam ja ( mam sporą tolerancję na chaos, bałagan i wygłupy), inne ma mąż. Nie zawsze się to jednak udaje :) Planujemy wykonać wg zaleceń Montessori alfabet z szorstkimi literami i różne matematyczne gry. Kupiłam już też chłopakom książki Jagody Cieszyńskiej do nauki czytania. Gdy mają ochotę poczytać, siadamy i nasz pięciolatek już zaczyna składać słowa. Niesamowite dla mnie jest to, jak ma on swoje etapy nauki. Najpierw interesowały go cyferki i zadania matematyczne. Potem przyszła fala zachwytu nad światem fizyki, biologii i geografii. Uświadomił sobie, że mógłby sam się wiele więcej dowiedzieć, gdyby umiał czytać. Zatem teraz mamy czas czytania. Wszytko wychodzi samo, spontanicznie, a ja staram się reagować. Zupełnie inaczej przebiega rozwój 3 letniego syna, który właśnie lubi... dotykać. Jeśli liczyć, to przedmioty. Uwielbia ze mną gotować, jeśli może kroić, sypać, ważyć. Głównie już o nim myślę przy okazji alfabetu. Za swój sukces uważam to, że już mam inne podejście do czystości w domu. Malujemy farbami, lepimy z plasteliny, wycinamy, kleimy, bałaganimy i ... żyjemy!!!





poniedziałek, 13 lipca 2015

Walczymy

Staramy się zmieniać mentalność ludzi, choć to trudne. Udało nam się zebrać 99 podpisów pod akcją "Stop aborcji" w naszej małej wsi. Jestem rozczarowana, ale na tydzień przed końcem było 28, więc to i tak sukces. Świat się nie zmienia i ludzie znów milczą, gdy morduje się najmniejszych.

Ciężko walczyć w tym, że przez tyle lat ludziom wmawiane są pewne postawy, media ukazują je jako właściwe i wiele osób zatraciło już głos sumienia. Z tą całą atmosferą wokół aborcji dzieci z wadami genetycznymi jest troszkę jak z szczepionkami. Wmawia się ludziom jak są cudowne, a skutki uboczne niszczące życie wielu osób zamiatane są pod dywan. Dziś przeczytałam o dziewczynie, która nigdy nie będzie miała dzieci prawdopodobnie z powodu tego, że chciała dbać o swoje zdrowie i zaufała szczepionce HPV. Jestem w szoku, gdyż sama to rozważałam. Przecież nie chciała zrobić nic złego, nie faszerowała się hormonami. A jednak zło się pojawiło. Bo ktoś chciał szybko zarobić duże pieniądze. Dlaczego naiwnie myślimy, że aborcja to nie jest maszynka do zarabiania pieniędzy???!!! Ludzie wmawiający, że chcą oszczędzić tym dzieciom czy zgwałconej kobiecie bólu wierzą w to, co mówią. Ale ich empatia jest pozorna. Czy naprawią życie tej kobiety cierpiącej na zespół poaborcyjny? Media milczą na ten temat, ale zainteresowany znajdzie odmienne informacje niż powszechnie publikowane. Ile wspaniałych osobowości stracił ten świat? 

wtorek, 31 marca 2015

Matka trzech króli

Zostałam w szpitalu nazwana przez panią pediatrę matką trzech króli. Tak, trzeci król zawitał na świecie. Bezbronna maleńka kruszyna, którą baliśmy się dotykać w pierwszych dniach. Nie będę kłamać, że się nie bałam. Choć wierzyłam, że wszystko będzie dobrze, tuż przed cesarką płakałam ze strachu. Wiedziałam, że za kilka minut może odejść ten strach, który towarzyszył mi przez ostatnie 6 miesięcy, a może nadejść większy. Pierwszy raz mogę nazwać swoje cesarskie cięcie porodem. Zostałam potraktowana jak matka. Pani pediatra się przedstawiła i wyjaśniła, że będzie badać dziecko po urodzeniu, a potem mi go położy na ciele. Pokazała, gdzie będzie go przenosić, żebym od razu mogła na niego zerknąć. Tak zrobiłam. Wielkie usta, otwarte rączki i wiedziałam, że jest dobrze. Choć kruszynka nie osiągnęła wielkiej wagi ( 2770g), nie miało to nic wspólnego z wadą genetyczną. Chyba więcej ze stresem jaki zafundował mi pan doktor. Tomcio jest tak chudziutki, że ciężko mu zapiąć pieluchę, żeby przylegała. Ale patrząc na jego apetyt, zapewne szybko dogoni rówieśników. Nie spala też kalorii na niepotrzebne krzyki i marudzenie, skupia się maksymalnie na spokojnym inwestowaniu w swój rozwój poprzez nieustanne spanie. I oby tak pozostało jak najdłużej;)

Co czuje matka w mojej sytuacji? Przede wszystkim nie chcę go zostawić ani na 10 minut bez swojego czujnego oka. Nie chodzi o to, że się boję. Chodzi o to, że jego obecność mnie uspokaja. Cieszę się macierzyństwem. Kiedy urodziłam najstarszego syna, czekałam żeby ktoś mnie wyręczył w zajmowaniu się nim. Byłam wykończona tym, jak zajmuje moją wolną przestrzeń. W głowie. Musiałam nauczyć się żyć dla innego człowieka. Nie byłam już  w centrum swojego własnego życia. Jedzenie, spanie, odpoczynek musiały wiele razy zejść na drugi plan. To było trudne. Przy drugim dzieciątku było o wiele łatwiej. Szymon był też o wiele mniej wymagający. Umiałam już karmić. Podzieliłam tylko przestrzeń na trzy części - troska o Szymka, o Maksa i o siebie.  Na szczęście mężuś potrafi sobie sam kanapeczki zrobić... :) A może to mój spokój i doświadczenie włynęły na to, że Szymek tyle spał? Nie wiem. Teraz natomiast ta zależność dziecka ode mnie, to dzielenie się swoją wolnością, swoją przestrzenią, sprawiają mi radość. To zabawne, ale teraz dopiero jestem szczęśliwa mogąc się dla nich poświęcać. I nie to, żebym z radością sprzątała za nimi zabawki i nigdy się nie denerwowała. Ale teraz narawdę czuję, że się spełniam. To wcale nie jest tak, że mając więcej dzieci ma się to samo np. razy trzy. To jest zupełnie nowe doświadczenie, zupełnie nowe uczucia. Jakby człowiek wchodził na jakieś wyższe poziomy satysfakcji. Jakiś taki Boży plan?

środa, 11 lutego 2015

Urlopik

No niestety, nie jest idealnie. Kiedy powoli zaczynałam cieszyć się przygotowaniami, prasować ubranka i wkładać do nowiutkiej komody, radość przerwała wizyta u ginekologa. Choć blizna piekna, to Tomasz znów nie rośnie. Pani doktor wydawała się nieco zestresowana, opóźnienie w masie ( objetość brzucha) o 2 tygodnie. Czyli przybrał od ostatniej wizyty symbolicznie. Dlatego wybieram się na malutki urlop do szpitala. Na badania i dożywienie łobuza dożylnie. Planuję wrócić na dwa dni z informacją, że chłopisko jest wielkie i zdrowe. Przyda się wsparcie i szturm na niebo :)
A na złe chwile mam swoją piosenkę:

https://www.youtube.com/watch?v=GyNPqud3Mhc

niedziela, 25 stycznia 2015

" Sprawy nigdy nie przebiegają zgodnie z planem"

          Jedna z moich koleżanek podziwiała ostatnio moją postawę. Że tak dzielnie znoszę tą sytuację, że się nie załamuję, że nie rozpaczam. Pozostałam w lekkim szoku, bo z mojej perspektywy jestem przesadnie emocjonalna, niepotrzebnie się zakręcam i zamartwiam, a może wcale nie ma ku temu powodów. Przemyślałam sprawę i doszłam do wniosku, że to efekt mojej zgody na Boży plan. Jak wspominałam, zanim jeszcze serce Tomka zaczęło bić, powierzyłam Bogu tę możliwość posiadania kolejnego dziecka i powiedziałam, że przyjmę je takie, jakie mi da. Prosiłam tylko, żeby nie narażał mnie na śmierć dziecka. Jeśli taka jest Jego wola. Moje nastawienie było takie samo także przed pojawieniem się Szymona. 
            Inaczej sprawy wyglądały, kiedy zdecydowaliśmy się na pierwsze maleństwo. Moja postawa była raczej klasyczna. Chciałam mieć córeczkę oczywiście. No i musiała urodzić się w styczniu lub w lutym, ponieważ umożliwiłoby mi to zdanie ostatniego semestru i dało czas na wykonanie pracy badawczej w drugiej połowie ostatniego roku studiów. Z racji pewnej wiedzy o prawdopodobieństwie posiadania dziecka o określnej płci rozpoczęliśmy starania. Moje cykle zawsze były regularne. Ale w tym wszystko się poprzestawiało! Wreszcie byłam pewna, że cykl będzie bezowulacyjny i że nie jest nam dane jeszcze posiadać dzieciątka. Kiedy pewnego ranka standardowo zmierzyłam temperaturę zaczęłam się śmiać i powiedziałam mężowi - no to będziemy mieli syna. Byłam o tym tak przekonana, że podczas USG chyba po prostu cieszyłam się potwierdzeniem moich przypuszczeń, bo koniec końców strasznie się cieszyłam na to chłopisko. O radości męża i jego rodziny chyba pisać nie muszę. 
            Tak poza tym byliśmy biedni i dziś zastanawiamy się, o czym myśleliśmy decydując się w tej sytuacji na dziecko:) Jednak to nie koniec ucierania mojego pysznego nosa. Za resztki kasy zapisaliśmy się na szkołę rodzenia. Nasłuchaliśmy się jak wspaniale jest urodzić naturalnie i jak najdłużej karmić piersią. Oczywiście tak jest!!! No i koniecznie wychowywać dziecko bez smoczka. Jak już udało mi się zaliczyć na studiach co mogłam ( tutaj polecam rodzenie dzieci podczas studiów na Wydziale Chemicznym Politechniki Śląskiej, ponieważ postawa profesorów i pozostałych pracowników do dziś wywołuje łezkę w moim oku, przynaję szczerze - robili wszystko, żebym się tylko nie zestresowała :) ), nasze maleństwo wyczuło luz psychiczny mamy i postanowiło przyjść na świat. Ale jakoś opornie mu to szło albo ja go nie chciałam na ten świat puścić. Koniec końców, ja - która twierdziłam, że MUSZĘ urodzić naturalnie, po 20h błagałam, żeby zrobili mi tą piepszoną cesarkę! Myślałam, że umieram. Zresztą końcówki nie pamiętam, bo chyba traciłam przytomność między skurczami. Lekarz wreszcie uznał, że innego wyjścia nie ma. Ale żeby za łatwo nie było, nie było anestezjologa. Na szczęście po jakiś 2,5h położna przyniosła mi Maksa i przytuliła policzek do mojego ( w trakcie operacji). Zapomniałam o bólu, zmęczeniu i rozczarowaniu, tylko łzy leciały po moich policzkach oczywiście teraz też spływają. I choć poród jest okropnie trudny, to ta nagroda warta jest każdego bólu, każdego cierpienia. Dochodzenie do siebie po cesarce to nie jest najmilsze wspomnienie, ale zdecydowałam się na drugie dziecko, które ułożyło się pośladkowo i na trzecie, o którym od początku wiem, że znów będą mnie kroić. I dam się pokroić tyle razy, ile mi zdrowie pozwoli. 
         Po co to wszystko piszę? Bo wiem, że te nieustanne problemy związane z dziećmi uodporniły nas i nie zamartwiamy się chyba na zapas. Życie nie przebiega tak, jakbyśmy chcieli. Nie wystarczy napisać sobie plan, bo weryfikacja nastąpi brutalnie. Dziś już nie myślę, że muszę karmić Tomka 2 lata. Myślę, że będę robić wszystko, aby mi się udało. Bo Maksa MUSIAŁAM i mi się nie udało, SZYMKA chciałam i krmiłam go 16 miesięcy. Nie postanawiam unikać smoczka, bo Maksowi nie kupowaliśmy i jego pierwsze miesiące wspominam jako męczarnię, a karmienie i tak nie wyszło. Szymonowi położna kazała kupić w szpitalu smoczek. Dlaczego? Bo tak ukochał ssanie, że się nieco przejadał. I cytuję położną: "Albo kupicie mu smoczek, żeby się tak nie napychał, albo jak znów mnie tak zarzyga, to zrobię mu to samo!" Nie warto układać scenariusza na całe życie. Warto jednak zastanowić się, jaki plan ma dla nas Bóg. Gdy człowiek póbuje go realizować, jest po prostu szczęśliwy. Planowałam karierę, zdecydowanie naukową. W momencie, gdy mogłam ją zacząć realizować, bliski mi profesor powiedział: "Jako profesor, polecam ten doktorat. Ale jako człowiek radzę z tego zrezygnować. Nie da się tego łączyć z byciem matką, nigdy nie będzie Pani w domu." 
Wybrałam karierę, karierę mamy. I chcę być w tym możliwie najlepsza:) 
Nie wiem, czy za 3 miesiące będę się cieszyć z trójki zdrowych synów. Nie wiem, czy nasza stabilna sytuacja finansowa się nie zmieni. Nie wiem nawet, czy jutro się obudzę, więc po co się nad tym zastanawiać? Przecież sprawy i tak nigdy nie przebiegają zgodnie z planem, prawda?



niedziela, 18 stycznia 2015

Optymizm

         Dużo upłynęło czasu od mojego ostatniego wpisu. Początkowo miało to związek z pewnym załamaniem, które przeżywałam pod koniec listopada. To poczucie bezradności, ta złość na nasz system, ta niewiedza i strach. To wszystko sprawiło, że nie miałam na nic ochoty. Myślę, że dołożyła się do tego burza hormonalna, jakoś tak niepotrzebnie poddałam się złym emocjom. Był to też przez to ciężki czas w naszym małżeństwie, ponieważ jak wspominałam mój mąż nie należy do rozczulających się osób i nie potrafił dodać mi otuchy. Nie potrafił też mnie wysłuchać, a ja czułam się pozostawiona z wszystkimi problemami sama sobie. Prosiłam Boga o odrobinę nadziei, o lepsze samopoczucie. Ale jak to z tym naszym Ojcem bywa, działa powoli i ma swój plan we wszystkim. W tym czasie trwały intesywne prace nad wykańczaniem domu, tak że nie widywałam się niemal z mężem. Przeżyliśmy ciężkie dni, ale na szczęście udało nam się wyjść z kryzysu i do tego wprowadzić przed Bożym Narodzeniem do naszego własnego domu.
           Były to zdecydowanie najpiękniejsze Święta w moim życiu. Spokój, spokój, spokój. Nie spieszyliśmy się z niczym, zmobilizowani konkretnym kazaniem poprządnie przygotowaliśmy się do spowiedzi. Sporządziliśmy listę potraw na naszą pierwszą osobną Wigilię, do której radośnie się przygotowywaliśmy. Choinkę kupiliśmy ogromną, ale nade wszystko staraliśmy się zachować atmosferę miłości i pokoju. Nasz mały Tomcio był bardzo zadowolony z wigilijnych rozmaitości, mimo moich obaw obyło się bez rewolucji żołądkowych. Przed Świętami na wizycie okazało się, że chłopak słabo przybiera, co oczywiście mnie zestresowało. Jednak jakoś napłynęła do mnie myśl, że przy tym całym naszym kryzysie zafundowałam mu tyle stersów i tak słabo jadłam ( dopiero z perspektywy czasu to zauważyłam!), że pewnie nadrobi w okresie Świąt. No i tak też zrobił, wg badania 7 stycznia waży ok 1200g, więc nie ma powodu do obaw. Żadnych oznak jakiegokolwiek upośledzenia. No i odzyskałam tą nadzieję, tą wiarę, że będzie dobrze. Bez względu na to, co będzie, poradzimy sobie.
              Postanowiłam skupić się na byciu mamą. Tak, tak, niby takie logiczne, a jednak...Jak to często w życiu bywa, właśnie teraz odwiedzili nas znajomi, których rodzinny chaos zawsze wlewa w moje serce tyle optymizmu. I przywieźli do poczytania książkę poruszającą właśnie temat matki pozostającej w domu. Nie kury domowej, ale kobiety TWORZĄCEJ dom. Są oni dla mnie dowodem tego, że rodziny wielodzietne sa taką radością, niosą ze sobą życiowy optymizm. Choć ciężko nieraz pogadać, to widząc Szymcia i Stasia jak razem skakali z poukładanych do złożenia pudeł z meblami, które potem psotanowili młoteczkami i plastikową wkrętarką poskładać, jak gonili z Kryśką za balonami... W tym wszystkim Maksymilian, który zajął się swoim zestawem elektronika i Józio obśliniony i co jakiś czas przy maminej piersi... Niby takie prozaiczne, niby takie chaotyczne, a zasypiałam taka szczęśliwa. Tak jak teraz, gdy pisząc ten tekst słyszę głosy moich trzech mężczyzn pracujących nad zestawem elektronika ( tak, zestaw urodzinowy Maksa nie schodzi z pierwszego miejsca na liście zabawek od tygodnia, rano i wieczorem) i jestem taka szczęśliwa. Spędzają wieczór z tatą. Moi faceci. I wiem, że za rok będziemy chować ten zestaw przed wszystko wsuwającym do buzi Tomkiem...

Sprawa Alfiego

O historii małego Alfiego, którego próbuje się zabić w Liverpolu słyszeli już chyba wszyscy. I wierzyć się nie chce, że takie rzeczy dzieją ...